Prawa autorskie czyli właściwie o co tu chodzi
W skrócie: to BARDZO szybki wstęp do dalszych rozmów o prawie. Możesz go ominąć, jak inne wstępy, ale nie rób tego! Podstawy są ważne – a to będzie taka podstawa dalszych podstaw. Dowiesz się z niego: kto jest w prawie autorskim ważniejszy – autor treści czy jej odbiorca? Czy amerykańskie zawsze znaczy lepsze? I czy między komentującym a treścią komentarza w mediach społecznościowych może wytworzyć się „nierozerwalna więź”. Znaczy się, będzie ciekawie.
Co ważniejsze: prawa twórców czy prawa odbiorców?
Prawo autorskie, niczym miecz przeznaczenia, ma dwa ostrza.
Ostrze na użytkowników:
Z jednej strony przepisy mówią nam, jakie prawa przysługują twórcy, czyli kogo i dlaczego może on pozwać, co może zrobić ze swoim utworem, w jaki sposób decydować o jego używaniu, jak na nim zarabiać i tak dalej. Nazywa się to „monopolem prawnoautorskim”, bo podstawowa zasada jest taka, że autor może wszystko, a bez jego zgody nie wolno z utworem zrobić nic. Tu własność intelektualna niewiele różni się od własności np. mieszkania. Jeśli masz dom, to ty decydujesz, jak go użyjesz i kogo do niego wpuścisz. Inni nie mogą wejść do niego swobodnie, obfotografować go, przemalować czy wynieść np. szafy albo armatury łazienkowej, tłumacząc, że w innym mieszkaniu będzie lepiej wyglądać albo że zobaczy ją więcej ludzi (więc traktuj to jako darmową reklamę!), a w ogóle to drzwi były otwarte więc wolno im wszystko. Tak samo jest z twórczością – to jej właściciel decyduje, komu chce ją pokazać, w jakim miejscu i czy chce na tym zarobić.
O innym dobrym porównaniu własności intelektualnej do własności „zwykłej” pisałam też na moim fanpage’u.
Ostrze na właścicieli:
Z drugiej jednak strony, tej milszej i korzystniejszej dla odbiorów, prawo autorskie określa też to, co wolno użytkownikowi, czyli konsumentowi kultury. Daje broń do walki ze zbyt „samolubnymi” właścicielami utworu. To ważne – bo są to działania, których nikt, żaden autor, groźna korporacja ani nawet ZAIKS, nie mogą nam zabronić, choćby bardzo, ale to bardzo chcieli. A odbiorcy treści wolno, wbrew pozorom, całkiem sporo (nazywa się to „dozwolonym użytkiem” i poczytasz o nim więcej w kolejnych lekcjach tego kursu).
Prawo autorskie jako próba bolesnego kompromisu
Te sprzeczne interesy twórców i odbiorców prawo stara się za wszelką cenę godzić.
Z jednej strony dba o to, by twórca mógł godnie zarobić i żeby jego dzieło darzono szacunkiem (stąd różne wymagania i obowiązki, o których jeszcze sobie powiemy). Z drugiej stara się zapewnić w miarę szeroki dostęp do kultury wszystkim ludziom (chociażby dzięki działalności bibliotek!), rozwój nauki i wolnej myśli (prawo cytatu) czy swobodny obrót informacji (proste informacje prasowe nie są chronione prawem autorskim – chociaż to troszkę bardziej skomplikowany temat…).
W prawie autorskim te dwa elementy wciąż się przeplatają: to, co wolno, a czego nie, jak legalnie korzystać z cudzej twórczości i jak dbać o twórczość własną. W moim szybkim kursie internetowego prawa autorskiego spróbuję nauczyć Cię, jak odnaleźć się w tym wiecznym tańcu, jak opanować podstawowe figury, nie mylić kroków i co najważniejsze, nie deptać nikomu po palcach!
Podstawowe zasady prawa autorskiego
Zanim zaczniemy na poważnie, napiszemy sobie jeszcze o kilku rzeczach, o których warto wiedzieć.
Wykłady z własności intelektualnej często zaczyna się od rozróżnienia między systemem amerykańskim (copyright) a systemem kontynentalnym (z francuskiego zwanym droit d’auteur). Potraktuj to jako ciekawostkę, która mimo że na co dzień niespecjalnie przydatna, tak naprawdę pozwoli Ci zrozumieć pewne prawidłowości.
Rozróżnienie między copyright a prawem autorskim to nie tylko czysta teoria. W obu systemach chronimy twórczość, ale różnią się one podejściem do utworu i jego autora (o tym, jak rozumieć słowo „utwór”, dowiesz się więcej w LEKCJI nr 2). W systemie amerykańskim liczy się, w skrócie, tylko kasa. Ważne, żeby na utworze jak najwięcej zarobić. Widać to po typowych hollywoodzkich adaptacjach, które często niewiele wspólnego mają z pierwotnymi utworami, jeśli tylko producent wyliczy, że jakaś zmiana fabularna, nawet drastyczna, przyniesie większy dochód (np. dodanie kontrowersyjnego wątku albo dorzucenie postaci z „modnej” grupy społecznej). Właśnie z tego powodu możesz znać bulwersujące historie o autorach, którzy nie przyznają się do niektórych adaptacji swoich dzieł czy wręcz żądają usunięcia ich nazwiska z napisów końcowych. Ale skoro prawa do utworu sprzedali, to nie są już w stanie, w żaden sposób, wpłynąć na ostateczny kształt produkcji czy zablokować jej rozpowszechniania. Utwór w tamtym systemie jest produktem, tak samo jak doniczka, młotek czy samochód. Wyprodukowałeś coś, przyjąłeś zapłatę? Od tej pory formalnie nie masz już wpływu na to, co się z Twoim produktem stanie. Nieistotne, czy to para skarpetek czy wspaniała powieść o wysokich walorach artystycznych. Liczy się tylko biznes.
Podejście drugie, któremu hołdują państwa europejskie, w tym oczywiście my, może się z kolei wydawać trochę niedzisiejsze. Chroni się w nim, uwaga, więź twórcy z jego utworem. Mistyczną relację między autorem a jego dziełem. Uznaje się, że do dzieła autor przelewa część siebie. Boską twórczą cząstkę, wartą ochrony ponad wszystko… Brzmi to bardziej poetycko, niż prawniczo, prawda? Ale serio, tak to właśnie u nas wygląda. Przynajmniej w założeniach (bo nie sądzę, żeby twardo stąpający po ziemi prawnicy naprawdę wierzyli w tego typu metafizykę).
Wynika z tego zresztą sporo problemów, ale o tym później.
Ze względu na tę ochronę świętej twórczej więzi, autor ma wiele niezbywalnych praw – co oznacza, że nie może się ich pozbyć, nawet gdyby chciał! I które nigdy nie wygasają, nawet na wiele wieków po jego śmierci. To właśnie dzięki takiemu podejściu, nawet jeśli sprzeda się komuś wszystkie swoje prawa do utworu za grube miliony, i tak po jakimś czasie można się z umowy wycofać – wystarczy że autor uzna, że narusza się jego „istotne interesy twórcze”. I już zawsze będzie miał prawo do tzw. nadzoru autorskiego, czyli sprawdzenia, czy z jego utworem obchodzi się należycie i czy nikt jego dzieła nie traktuje niegrzecznie i niemiło. Autor może też – uwaga – zażądać po latach większego wynagrodzenia za korzystanie z jego twórczości (patrz: Sapkowski vs. CD Projekt RED).
Wyobrażasz sobie sytuację, w której kupujesz logo, a po jakimś czasie grafik puka do Twoich drzwi, powołując się na swoją mistyczną więź z Twoim nowym logotypem i żąda wycofania się z umowy, bo Twoja nowa linia produktów godzi w wyznawane przez niego wartości? Albo fotografa, który pozywa Cię o większą kwotę pieniędzy, bo zbyt wiele zarobiłeś dzięki zrobionej przez niego sesji biznesowej?
Brzmi kuriozalnie, bo to się raczej w praktyce nie zdarza. Osoby zarabiające na swojej twórczości zwykle nie chcą być postrzegane jako kontrahenci chwiejni i niebudzący zaufania. Nie wspominając o tym, że szerokie rzesze świetnie wyspecjalizowanych prawników pracują nad takimi kształtami umów, by takie ryzyka w biznesie minimalizować. Ale jednak. Nasz model prawa autorskiego takie rzeczy dopuszcza i trzeba się z tym liczyć.
Dwa rodzaje praw autorskich – majątkowe i osobiste
Z tej ochrony „twórczej więzi” wynika kolejna ważna rzecz, o której trzeba wiedzieć, jeśli się chce zrozumieć prawo autorskie. To już naprawdę koniec, wytrzymaj jeszcze chwilkę.
Otóż, nie wszyscy wiedzą, że tak naprawdę są dwa różne rodzaje praw autorskich (ech, tu chyba pasowałaby moja ulubiona literacka metafora o dwóch ostrzach jednego miecza, ale niestety już ją wyżej „zużyłam”…):
– osobiste prawa autorskie – to właśnie te chroniące więź autora z utworem, opierające się na relacji przypominającej układ „dumny rodzic – cudowne dziecko”. Nie można ich sprzedać,można tylko grzecznie obiecać, że nie będzie się z nich korzystało. I nigdy nie wygasają, bez względu na to, ile lat od śmierci autora minie;
-i majątkowe prawa autorskie – już po samej nazwie łatwo zapamiętać, że to te związane z zarabianiem. Tu mamy już do czynienia z relacją czysto właścicielską, jak między właścicielem a jego produktem. To dzięki tym prawom autor może decydować czy i kiedy chce rozpowszechniać swój utwór, w jakiej formie i za ile. Trwają przez 70 lat od śmierci autora, bo prawo uznaje, że to wystarczająco długo, żeby porządnie na swoim dziele zarobić – po tym czasie utwór staje się częścią wspólnej kultury, do której prawo ma każdy człowiek (tzw. domena publiczna). Dzięki temu, z utworu może korzystać w bardzo szeroki sposób każdy, i każdy może na nim zarabiać, nie tylko autor i jego spadkobiercy. To właśnie te prawa sprzedaje się np. w umowach z wydawnictwami.
Co wynika z tego rozróżnienia? Pewnie rozwinę to bliżej w zupełnie innym wpisie, więc tu tylko szybki przykład.
Bez problemu i bez pytania kogokolwiek o zgodę możesz wydać, np. w formie e-booka, audiobooka albo tradycyjnie papierowo sporą część lektur, choćby Trylogię Sienkiewicza. Dlaczego? Bo pan Henryk (a raczej jego spadkobiercy) nie może mieć jej już na wyłączność. Prawa majątkowe wygasły.
Ale uwaga – wciąż nie mogę wydać Potopu jako swojego dzieła i udawać, że samodzielnie go napisałam. Nie mogłabym też pozmieniać sobie jego fabuły i rozpisać sprawy tak, że Helena to jednak wybierze tego Bohuna. Albo że Azja Tuhaj-bejowicz (wow, właśnie się dowiedziałam, że to się pisze z myślnikiem!) zginie w sposób mniej spektakularny albo nie zginie w ogóle tylko np. wyjedzie sobie do Rabki i przestanie negatywnie wpływać na fabułę… Chociaż może inaczej. Możemy sobie coś takiego napisać, ale tylko jeśli zrobimy na ten temat własnego fanfica (czy ktoś w ogóle pisze fan fiction do Sienkiewicza…?). Nie możemy jednak takiego tworu podpisać jako „Potop” albo „Pan Wołodyjowski” Henryka Sienkiewicza i udawać, że tak właśnie ta powieść wyglądała od samiuśkiego początku. Na przeszkodzie takim działaniom stoją nigdy nie gasnące osobiste prawa majątkowe, które po wieki świętą więzią prawnoautorską powiązały każdą z tych książek z osobą ich szanownego twórcy.
Jeśli już jesteśmy przy Trylogii, to pewnie i Tobie ciśnie się w tym momencie na usta słynne „kończ waść”. A więc kończę.
Tyle słowem wstępu. Z podziału na majątkowe i osobiste prawa autorskie wynika wiele innych ważnych rzeczy, ale o tym opowiem później, w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie…
Do zobaczenia w następnej lekcji! A następną lekcję znajdziesz już TUTAJ.
Idzie Ci świetnie! Teraz przejdź do LEKCJI 2!
(kliknij tutaj)